Kukułcze jajo to już jedenasta książka z sagi o Fjällbace. Na autorkę trafiłam przypadkiem na Legimi dwa lata temu, a po dwóch dniach czytałam już jej piątą książkę. Historie Erici Falck, a raczej te, które odkrywa, wciągnęły mnie bez reszty. Natomiast z każdą kolejną pozycją zapał opadał. Tutaj, nie było inaczej. Od pierwszych stron domyślałam się (zresztą słusznie), kto jest sprawcą morderstw. Będąc też po 10 książkach autorki, byłam w stanie połączyć kropki i zrozumieć, w jaki sposób losy bohaterów połączą się w całość rysunku. Jej utwory mają swego rodzaju tendencję - dzieli świat na dwa plany zdjęciowe. Pierwszym, jest teraźniejszość, gdzie toczy się życie Ericki, jej męża i ich najbliższych - z każdym kolejnym tomem coraz nudniejsze i wypłaszczone. Mam wrażenie, że wątki poszczególnych osób są na siłę dramatyzowane, żeby wzbudzić w czytelniku emocje - co osobiście bardziej irytuje niż pozytywnie wpływa na odbiór. Drugą stroną medalu jest natomiast przeszłość - barwna, fascynująca, ujmująca. To, czego mi brakuje, to opisy otoczenia sprzed 40 lat. Poza kilkoma wspominkami o podejściu Szwedów do osób transpłciowych nie znalazłam nakreślonego tła historycznego ani społecznego.
Czy chwycę za kolejną część sagi zaraz po premierze? Bez wątpienia. Jednak bardziej z kompulsywnej potrzeby kończenia rozgrzebanych rzeczy, niż z zachwytu nad stylem i głębią. Każda kolejna książka z serii coraz bardziej mnie rozczarowuje, nie tylko samą historią, ale też warstwą językowa. Czy to czas na zamknięcie etapu z Eriką Falck?